1-2 dzień - Wyprawy rowerowe

Wyprawy rowerowe
Title
Przejdź do treści
Inne wyprawy > Ukraina 2018


Ukraina - maj 2018.
Szlakiem zakarpackich „magazynów”.


Od kilku lat chciałem jechać na Ukrainę. Zachęcały mnie do tego dobre relacje wielu osób z wyjazdów w tamtejsze strony. Argumentów na korzyść tego kierunku było bardzo dużo, zwłaszcza dzikość przyrody oraz otwarci ludzie. Miałem ochotę przekonać się osobiście jak to faktycznie jest na tej zakarpackiej Ukrainie. I w końcu w tym roku w majówkę udało się dotrzeć do tej upragnionego Zakarpacia.

Dzień 1. Krościenko Jasienica Zamkowa (66 km)

Wcześnie przed wyjazdem wysłałem maila do Straży Granicznej w Krościenku, aby się upewnić jak wygląda sprawa przekraczania granic. Rowerem, pieszo, autem itp. Dostałem maila, w którym podkreślono, że przejazd rowerem nie jest możliwy. Z tego też powodu zamówiłem przewoźnika, aby z Ustrzyk Dolnych przewiózł mnie z kolegą na drugą stronę granicy. Bus przyjechał po nas o 5:30. Byliśmy zaskoczeni, że na dworze było 0℃. Zimno. Zastanawialiśmy się co to będzie na tej Ukrainie, jak co noc będzie 0 stopni. Podjechaliśmy pod granicę gdzie było tłoczno, bardzo tłoczno. Auta przesuwały się w tempie wolniejszym niż żółw.  Po 1,5 godzinie stwierdziliśmy, że podejdziemy sprawdzić czy może da się korek rowerami ominąć. W międzyczasie zrobiło się już dobrze ciepło. Pani strażnik graniczna otwierająca pierwszy szlaban, pokazała auto stojące przy szlabanie, konkretną skodę fabia na polskich numerach, ale z obywatelami Ukrainy w środku. Przed nią było jeszcze z 10 aut do odprawy. Podprowadziliśmy rowery za skodę i staliśmy. Ale niecierpliwość wzięła górą i podeszliśmy do przodu wraz z rowerami. Wyszła z budki kolejna  pani strażniczka graniczna i powiedziała, że idziemy bez kolejki i  że mamy się stąd wynosić i stać tam gdzie nam wskazano. Czyli za skodą. Jak to określiła, mamy nie stwarzać sytuacji konfliktowych, bo inni też czekają, a my się wciskamy. Wycofaliśmy się do skody. Kierowca ze skody był zaskoczony, po co my z tymi rowerami stoimy. No nic staliśmy bo nam kazali i już. Po kolejnej godzinie byliśmy już przed odprawą. Sprawdzono nam paszporty i podeszliśmy na stronę ukraińską. Tam dopiero konkretnie nam powiedziano, czemu mamy stać za autem wskazanym i się go trzymać. Przypisano nas do tej skody, za którą staliśmy, czyli byliśmy jakby pasażerami tej skody z rowerami ze sobą. Mimo, że się  nie znaliśmy, ani też nie siedzieliśmy w tej skodzie. Ukraińcy dostali kwit, że nas przewieźli i pojechali. My tym samym mogliśmy wreszcie pedałować po ziemi ukraińskiej. Całość tej zabawy z przekraczaniem trwała od godziny 6 do ok. godziny 10. Ale że na Ukrainie jest czas do tyłu to byliśmy na Ukrainie w okolicach 9-tej. Postanowiliśmy, że jak będziemy wracać to na własną rękę podjedziemy rowerami, aby nas do kogoś przypisali.

Ruszyliśmy w końcu przed siebie. Tuż przy pierwszej stacji paliw kupiliśmy u „konika” walutę ukraińską. Było fajnie, świeciło słońce, humory po przekroczeniu granicy dopisywały, nie było ruchu i był asfalt. To ostatnie było krótko, po paru kilometrach zaczęły być szczątki asfaltu z dużą ilością dziur, aby następnie przejść w coś jakby szutrową drogę.  Składającą się raczej z drobnych i ostrych kamieni. Co jakiś czas były jakby plamy świeżo wysypanych okrągłych kamieni z rzeki w dużej ilości. Pani grabiami rozgrabiała je aby były równo. Jechać czasami się po tym nie dało, bo się przesuwały pod kołami roweru i można było fiknąć. Architektura zmieniła się zupełnie. Nie spodziewałem się tej zmiany tak gwałtownie. Wjechaliśmy w jakiś inny okres, epokę jakby z lat 70-tych w Polsce. Od czasu do czasu zmieniało to wrażenie przejeżdżające rzadko auto marki zachodniej. Zaczęły się góreczki. Słońce zaczęło też coraz mocniej doskwierać. Zajechaliśmy do pierwszego sklepu tzw. „magazin”. Wygląd zewnętrzny jak i wnętrze było dla mnie jak z inne epoki. Zatrzymaliśmy się, aby zorientować się w cenach oraz wypić swój pierwszy kwas chlebowy, zachwalany przez mojego towarzysza podróży Piotra, który zawitał na Ukrainie kolejny w swoim życiu raz. Kwas był zimny  i smakował wyśmienicie. Wypiliśmy go siedząc na drewnianych pieńkach w cieniu drzew przy drodze i przy sklepie. Dalej pojechaliśmy do miasteczka Stary Sambor, aby zaspokoić nasze żołądki. Trafiliśmy do lokalu, który oferował całkiem smaczne jedzenie w dobrych cenach. Na łebka wydaliśmy gdzieś po 8 zł. Ruszyliśmy dalej. Życie na drodze i wokół drogi toczyło się sielsko. Miałem wrażenie, że nikomu się nie śpieszy, a każdy swoją czynność wykonywał spokojnie i powoli. Nawet psom nie chciało się szczekać, ewentualnie podnosiły głowy z sennego letargu. Co wioska psom się nie chciało szczekać, wszystkie jakby miały totalny luz. Dotyczyło to nie  tylko psów, spotykane osoby również działały bez pośpiechu. I tak również bez pośpiechu dotarliśmy w okolice Jasienicy Zamkowej gdzie na tyłach gospodarstwa rozbiliśmy nad rzeką swój domek. Zanim to zrobiliśmy zapytaliśmy starszej pani czy możemy się gdzieś  na trawce rozbić się z namiotem. Odpowiedź w stylu : "wszędzie" i pokazujący gest dłoni, znaczyła jasno, że nie stanowimy żadnego problemu i miejsca jest pod dostatkiem.


Dzień 2. Jasienica Zamkowa Sianki (pociąg z Sianek do Wołosianki) Wołosianki (45 km)

Wstaliśmy rano wyspani, bo po poprzednim wczesnym poranku. Tradycyjnie wiozłem ze sobą do konsumpcji niechciane już czekolady świąteczne z Bożego Narodzenia i Wielkanocy, czyli jajka i mikołajki. Jeść się tego nie chciało, więc z zakupionym pobliskim sklepie mleku, przetopiłem je tworząc całkiem smaczną pitną czekoladę. Na rano jak znalazł, aby dała trochę „kopa”. Po dość nudnej drodze pojechaliśmy asfaltem do Turki. Po drodze złapała nas jeszcze letnia krótka burza z deszczem. Turka wyglądała raczej zniechęcająco. Mieliśmy coś tam zjeść, ale w niedzielę było pusto i cicho. Mijany dworzec autobusowy robił ponure wrażenie. Przy wyjeździe z miasteczka pojechaliśmy boczną dziurawą drogą pod górę. Dojechaliśmy do główniejszej drogi, która miała lepszej jakości asfalt. Nie bardzo się cieszyliśmy wbrew pozorom, bo brakowało cienia, a słońce przygrzewało niemiłosiernie. Na przystanku postanowiłem się przebrać w bluzę z długim rękawem, aby uchronić spalone już ręce. Było czuć smród rozgrzanego asfaltu. Ja przepocony, w jedynych krótkich spodenkach i czarnej bluzie z długim rękawem wyglądem „fantastycznie”. Nie byłem przygotowany na upały po 30 stopni. Raczej dotychczas miałem zmienną pogodę i na to byłem gotowy. Po drodze zjedliśmy obiad, który ponownie okazał się być nie tylko smaczny ale i tani. Nie zliczę ilości przystanków na lody i zimny kwas. Do Sianek dotarliśmy nieco "wypompowani", upał był nieznośny i nas solidnie wymęczył. Zjechaliśmy na dworzec, aby przejechać opisywaną często na Internecie trasą kolejową, której początki sięgają czasów austrowęgierskich. Dworce są dwa, nowy i stary. W starym ledwo znaleźliśmy wejście do kasy, gdzie w ciemnym szarym pomieszczeniu siedziało parę osób i sobie rozmawiało. Nie zewnątrz nie było nikogo, czuć było tylko straszny gorąc, kurz i jakby zapach starego  metalu. Ale Pani kasjerka zaraz wstała zaprowadziła do kasy i wydrukowała nam bilety na pociąg.
Z początku nie wierzyliśmy, że cena wydrukowana jest prawidłowa, ale widniało tam 8 hrywien za osobę (10 hrywien to 1.40 zł). Odjazd był za 1.5 godziny. Mijając budowany nowy dworzec doszliśmy do sklepu, aby w cieniu wypić zimno piwo. Smakowało wyśmienicie w ten gorąc. Podszedł do nas jakiś lokales i pogadaliśmy o tym co tu było a co jest teraz. Sympatycznie się rozmawiało i popijało piwo. Nadszedł czas odjazdu pociągu. Pociąg był podstawiany, więc śpieszyć się nie musieliśmy. Ale wstawić rowery do ukraińskiego wagonu, to niezłe zadanie. Wejście było szerokie, ale tak wysoko, że rower stojący w pionie dalej nie stał na podłodze wagonu. No ale we dwóch jakoś je tam wciągnęliśmy. W środku było duszno, okna niektóre tylko udało się otworzyć, a czystość szyb była taka, że ledwo co było widać. Tyle że pasażerowie to chyba byliśmy tylko my dwaj. Przez otwarte okna mieliśmy nadzieję coś widzieć. Pociąg ruszył i zaczęła się zabawa. Przechodziliśmy z prawej na lewą stronę wagonu, aby przez otwarte okna coś zobaczyć, coś sfotografować, bo krajobrazy się zmieniały stronami. Po jakimś czasie przyszedł konduktor sprawdzić bilety, wszystko było ok, z wyjątkiem tego, że nie mieliśmy biletów na rower, które podobno nie trzeba było mieć, jak nam powiedziała pani sprzedająca bilety. Konduktor machnął tylko ręką i poszedł. Prędkość elektriczki była nieduża. Droga była kręta i malownicza.  Jazda tunelami, mostami trwała około 45 minut. Zaskoczyła nas obecność budek wartowniczych przy każdym tunelu. Przy niektórych stali uzbrojeni żołnierze. Teren tunelu jest otoczony płotem, tak aby nie można było do niego wejść. Linia z czasów autro-węgierskich była bardzo malownicza, polecam.
Wysiedliśmy przepoceni z wagonu, a raczej wypadliśmy, bo wysokość pokładu jest niesamowita. W Wołosiance postanowiliśmy spróbować wziąć pokój. Mieliśmy ogromną ochotę wziąć prysznic po upale i kurzu. Podjechaliśmy do sklepu, aby zrobić zakup i przy okazji zapytać sprzedawcę czy może coś wie o pokojach. Pan poprosił innego pana o pomoc, aby nas zaprowadził do pani, która może nam udostępnić pokój. Starsza, wesoła pani ucieszyła się nawet, że my z Polski. Zaprowadziła nas do innego całkiem sporego domu. Z zewnątrz całkiem zadbanego. I zaczęła pokazywać, pokoje, łazienkę, toaletę, kuchnię. Mieliśmy być sami w całym domu. Miałem wątpliwości ile to może kosztować, ale pani: „a co tam dacie”. Wzięliśmy to. A dom był następujący: pokoje z lat 70-tych z grubym kurzem, łazienka to studnia i miski, kuchnia to stół i krzesła oraz garnek i kubki, toaleta to tzw. „wychodek” mieszczący się na zewnątrz budynku, ale z ładnym widokiem. Mimo wszystko było fajnie. Rozłożyliśmy rzeczy w pokoju i poszliśmy spróbować znaleźć coś do zjedzenia na ciepło. Marzył nam się obiad w knajpie. Doszliśmy do sklepu, przy którym był nawet bar, gdzie można zjeść obiad. Jednak tego akurat dnia, odbywała się impreza i obiadu nie mogliśmy zamówić. Kupiliśmy więc piwo, aby w ten upał się spokojnie napić czegoś zimnego. W trakcie konsumpcji obok wyszli młodzi ukraincy, którzy imprezowali. Zaprosili nas na kieliszek wódki, ale to był całkiem duży kieliszek. Od słowa do słowa, od kieliszka do kieliszka, towarzystwo łącznie z nami mocno się rozgadało. Tematów było dużo. Okazało się, że impreza z okazji pierwszych urodzin dziecka. Aleksander - tak miał na imię synek, miał też bardzo ładną mamę. W trakcie imprezy dowiedziałem się, że kobiety siedzą osobno i piją, a mężczyźni osobno. Ciekawe. Po jakimś czasie krętą drogą tym razem wróciliśmy do swojego domu z lat 70-tych. Bez obiadu, ale napici i napchani ciastem postanowiliśmy jeszcze sobie zrobić makaron, bo dalej byliśmy głodni. Zasnęliśmy szybko. Rano po sutym śniadaniu, spakowaliśmy się. Daliśmy pani 100 hrywien, szybko schowała pieniądze za fartuch i nas pożegnała zadowolona.


Wróć do spisu treści