4-6 dzień
Wyprawy z dziećmi > Szwecja 2023
Szwecja 2023
Dzień 4. Lidhult – Unnaryd: 24 km
Deszcz spowodował, że czasem nie można było nawet zdjęcia zrobić tego co się widziało. Raz przerwę zrobiliśmy na starym przystanku autobusowym, w którym znajdywały się zdjęcia z lat 80-tych. Były aż niebieskie od promieniowania UV. Byliśmy zadowoleni, że udało się największą ulewę przeczekać pod dachem. Ruszyliśmy szczęśliwi, że tylko kropi. Chmura deszczowa z nas zakpiła i w kolejnych kilometrach elegancko nas zmoczyła.
Celem było dojechanie do sklepu na zakupy oraz do kempingu, aby się wysuszyć. Zakupy stanowiły ważny element tego wyjazdu. Zdarzało się, że było ich tak mało, że trzeba było się zaopatrzyć na 2.5 dnia, co przy 4 osobach nie było takie łatwe. Przydawał się luz w sakwach, który był celowo zrobiony na taki czas. Kemping klimatyczny i dobrej klasy, na którym udało się kupić magnesy na pamiątkę ze Szwecji. Dziwne, że akurat na tym kempingu, a nigdzie więcej nam się nie udało spotkać magnesów. Na szczęści pogoda dopisywała. Wszystko się suszyło, zmieniło nastawienie. Ludzi mało, choć wszędzie widzieliśmy auta, kampery itp. ale mimo wszystko było cicho.
Dzień 5. Unnaryd – Sjohagen: 56 km
Kolejny dzień pełen Słońca jak w innej krainie, co cieszyło, ponieważ w planie wyspa na jeziorze, gdzie ma być plaża i pole namiotowe. Dojazd trwał trochę z racji różnych widokowych atrakcji, a także podjazdo-zjazdów. Byliśmy też w tym momencie na najbardziej wysuniętym punkcie na północ tej wyprawy oraz wszystkich naszych dotychczas zrobionych w ogóle. Wyżej niż Edynburg. W sensie położenia to byliśmy wysokości Szkocji. Wszystko jasne więc czemu pogoda była w kratkę.
Musieliśmy poczekać na prom na jeziorze Bolmen, który zawiózł nas na wyspę Bolmso. Plaża była, ale pole namiotowe lekko nas rozczarowało i doszliśmy do wniosku, że posiedzimy tu, zjemy obiad, ale spać nie będziemy. Było fajnie, bo ładne miejsce z jeziorem i Słońce przygrzewało. Tuż po przyjeździe na plaży podszedł do nas niemiecki turysta, który razem z córką robił sobie na patyku nad małym ogniskiem coś w rodzaju pieczonego chleba. Mieli za dużo tego ciasta w garnku i zaproponowali skorzystanie z niego. Chętnie wykorzystaliśmy taką frajdę tym bardziej, że pora lunchu była. Dzieci zadowolone dodawały jeszcze dżemu. Całkiem smaczne było.
Kolejne godziny to kąpiele, obiad, pranie i suszenie ręczników nawet. Było błogo. Nie chciało się nigdzie dalej jechać. Ale jednak daliśmy radę ruszyć. Kolejne kilometry szły w miarę sprawnie, ale im dalej jechaliśmy tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że możemy mieć problem z rozbiciem się na dziko. Pejzaż dotychczas taki pusty zmienił się w długie zabudowania i poogradzane posesje prywatne. Żałowałem nawet, że nie zostaliśmy wcześniej. Rozbiliśmy się w ogrodzie Szwedki, która w ostatniej chwili odpisała z bazy warhmshowers, co nas poratowało. Choć było to długi dzień, to fajnie było mieć swój kawałek gruntu na wyłączność. Tak się składało, że w tym rejonie nie było nic z darmowej bazy, a do kempingu kolejnego jeszcze było dalej, a czas tego dnia się kończył. Dzień trwał w Szwecji dłużej, ale bez przesady.
Dzień 6. Sjohagen – Annerstad: 38 km
Część drogi prowadziła dawną linią kolejową, więc można uznać, że jadąc po nasypie kolejowym to Szwecja tu była płaska. Ale widokowa cały czas. Zahaczyliśmy o stary stalowy most, po którym kiedyś kursował pociąg. Tu spotkaliśmy nawet kilku rowerzystów, co było zaskoczeniem, gdyż poza miastami ich nie widzieliśmy.
Jak zjechaliśmy z nasypu kolejowego szybko przypomnieliśmy sobie gdzie jesteśmy. Podjazdy nie odpuszczały, my też, choć czasem trzeba było iść. Zajrzeliśmy do knajpy, na której pisało STEAK HOUSE. Zajrzeliśmy i zostaliśmy na obiad. To było miejsce, gdzie w końcu zjadłem jedzenie normalne, czyli takiej jak w Polsce, składające się z ziemniaków, surówki i kawałka mięsa. Bardzo dobrze przyrządzone. Obok przy stoliku zaobserwowaliśmy coś co już niestety widzieliśmy w Danii w Legolandzie, gdzie jedzenie było bardzo drogie. Goście zostawili tyle jedzenia, że my byśmy się całą rodziną najedli. Żal było na to patrzeć jak kelner to bierze i wyrzuca, podczas gdy co niektórzy w Polsce mają problem z włożyeniem czegoś do garnka aby starczyło do kolejnej wypłaty. Dobrobyt podobno tam jest. Wiedzieliśmy dużo zadbanych domów, gospodarstw z Volvami stojącymi przy wjazdach. Ale były też i takie zaniedbane, brudne. Ciekawe też, że wiele starych aut pordzewiałych czasem marki Saab, Volvo stały gdzieś zarośnięte albo pod plandekami i nic z tym nie robiono. Nie wywożono na złom, ani też nie restaurowano. Za to obok stały nowiutkie auta. Dziwne czemu tak jest. Ale może jakieś powody są, których nie znałem.
Wszędzie było mało ludzi, dużo zwierząt na pastwiskach i roboty koszące nazwane przez nas Krystynami. Czyli Krystyny kosiły, więc człowiek niepotrzebny. Gdzie Ci ludzie się podziewali? Pojedyncze auto, gdy nas mijało to nieraz machali przyjaźnie, zatrzymywali się dosłownie prawym kołem na poboczu abyśmy my mogli spokojnie przejechać. Kultura zupełnie inna, ale dla kontrastu z zostawianym jedzeniem w restauracji, w której jedliśmy.
Tymczasem z pełnymi brzuchami pojechaliśmy dalej. Deszcz znowu dawał się we znaki, ale już do tego przywykliśmy. Wg nawigacji miał być fajny punkt do spania, a zaprowadziła mnie do czyjegoś domu. Ponieważ wiedziałem, że gdzieś jest ta wiata do spania, poszedłem po prostu z nawigacją przez las na przełaj patrząc w ekran. Kierunek miałem dobry, bo doszedłem do fajnego domku. Od razu wiedziałem, że mojej rodzinie też się spodoba. Ale najpierw musiałem znaleźć drogę do tego domku normalną do jazdy a nie na przełaj przez las. Naokoło zgodnie z tym co widziałem na mapie doszedłem do nich po jakimś czasie. Moja rodzina w tym czasie jadła jagody czekając cierpliwie na mój powrót. Droga do domku była prosta, ale zupełnie inaczej się jechało niż prowadziła nawigacja, co bardzo mnie zdziwiło.
W każdym razie nie myliłem się. Baza bardzo się spodobała mojej rodzinie. Był to domek drewniany ze szklanymi drzwiami przesuwnymi, z grillem w środku, miejscami do siedzenia lub spania, narzędziami i naczyniami, nawet były lampy naftowe gotowe do zapalenia, siekiera, piła, drewno na opał, zapalniczka w sprayu… Była ławka ze stołem a nawet tyrolka, co córka od razu wypróbowała. Jakby tego było mało na jeziorku obok była łódka do dyspozycji, w domku wiosła i 2 wędki. Nie wędkowaliśmy nigdy, więc się pobawiliśmy. Oczywiście z mizernym skutkiem, ale syn zaliczył swoje pierwsze wędkowanie. Popołudnie minęło nam na oglądaniu rzeczy, jedzeniu, wędkowaniu itd.
Spać poszedłem w domku, podczas gdy reszta rodziny uparła się na spanie w namiocie. W sumie dobrze się wyspałem dzięki temu.